niedziela, 19 marca 2017

U lekarza na Malcie


source: http://ravey.net/images/pharmacy.jpg
 Zapraszam do drugiego artykułu mojej żony:

Przechodzę właśnie najgorsze przeziębienie od chyba dwóch lat, a na pewno od czasów ciąży. Jako, że nadal nie mogę przyjmować zbyt wielu leków, ratuję się imbirem, miodem, cytryną, czosnkiem i dawkami paracetamolu. Postanowiłam z tej okazji opisać nasze doświadczenia z maltańską służbą zdrowia.

Prywatny szpital

Jak dotąd mieliśmy tu styczność z lekarzami 4 razy. Oczywiście, to młodzież tak podbija statystyki - synek był 3 razy i mąż raz. Szymon skorzystał z wizyty w prywatnej przychodni przyszpitalnej, Jest to bardzo wygodny system - wcześniej można przez Internet wypełnić formularz, opisać objawy, które nas niepokoją i zostaje się od razu skierowanym do właściwego specjalisty, nie ma potrzeby umawiać się na dwie wizyty, tylko po to, aby dostać skierowanie. Szpital był bardzo ładny, nowoczesny, zadbany. Na wizytę oczekuje się we wspólnej poczekalni, recepcjoniści przez megafon wyczytują kolejne nazwiska i kierują do właściwych gabinetów. Naszego nazwiska co prawda nikt nie odważył się odczytać, a imię zostało przekręcone, ale po kilku latach pracy z obcokrajowcami Szymon zna już chyba wszystkie możliwe wariacje swojego imienia. Jedynym minusem takiej opieki medycznej  jest cena. Za wizytę zapłaciliśmy 55 euro, a dodatkowe badanie, które zostało zasugerowane mężowi (wcale nie jakieś skomplikowane!), kosztuje od 800 do 1200 euro! (zdecydowaliśmy, że jednak wykonamy je w Polsce).

Opieka z apteki
Ciekawą i wykorzystywaną przez nas opcją kontaktu z lekarzami są dyżury w aptece. W chyba każdej  aptece w godzinach porannych i popołudniowych przyjmują tzw. Family Doctors, a także dodatkowo lekarze różnych specjalizacji. W tej najbliżej naszego domu można się umówić do ginekologa, podologa, psychiatry i fizjoterapeuty. Do wyboru, do koloru :) Do specjalistów obowiązują zapisy telefoniczne, natomiast na wizytę u lekarza rodzinnego wystarczy po prostu przyjść i obowiązuje zasada 'kto pierwszy, ten lepszy'.  Koszt to 10 euro, lekarz może wypisać receptę albo dać skierowanie do specjalisty. Raz zostaliśmy w taki sposób skierowani w sprawie synka do szpitala dermatologicznego we Florianie

Szpital dermatologiczny
Tym razem był to państwowy szpital, co dało się od razu zauważyć. Bardziej niż klinikę Medicover, przypominał Szpital Bródnowski czy każdą inną, niedoinwestowaną placówkę  w Polsce. Po wejściu od razu udaliśmy się zarejestrować 'w okienku', gdzie bez zbędnych uprzejmości zabrano nam skierowanie i kazano oczekiwać w poczekalni. Nie takiej ładnej, jak ta poprzednia, a dodatkowo z głośno nastawionym telewizorem, więc zamiast w niej siedzieć ze śpiącym dzieckiem, chodziłam wzdłuż korytarza i odkryłam na przykład... ołtarzyk z Maryją i świętymi obrazkami w rogu. Jesteśmy już przyzwyczajeni do motywów religijnych wszędzie, ale ten widok w szpitalu lekko mnie zdziwił. Czekaliśmy może z 15 minut, a potem wydarzenia potoczyły się już szybko. Najpierw zostaliśmy poprowadzeni do skrzydła administracyjnego, gdzie na podstawie paszportu i karty EKUZ, syn dostał maltański numer ubezpieczenia,potem prawie od razu przekierowano nas do skrzydła z gabinetami lekarskimi, a lekarz wywołał nas dosłownie w ciągu 5 minut. Wydaje nam się, że to nie był zwykły tryb i raczej fakt, że byliśmy z bardzo młodym pacjentem, który dodatkowo zaraz po obudzeniu zaczął roztaczać swój urok osobisty, sprawił, że przeszliśmy przyspieszoną ścieżkę. Łącznie z wizytą u lekarza, całość trwała godzinę. Sama wizyta była bardzo rzeczowa, lekarz wyjaśnił nam skąd się wzięły kłopoty synka, wydrukował nam kilka stron przydatnych informacji po angielsku, żebyśmy nie grzebali po Internecie i nie czytali głupot, dał zalecenia na kartce -  i już. Tym razem nie płaciliśmy nic, bo ze względu na wyrobiony już numer ubezpieczenia, wizyta była 'na NFZ',

Więcej doświadczeń ze służbą zdrowia nie mieliśmy, czego wcale nie żałuję i mam nadzieję, że nie będę miała już czego opisywać w tym zakresie. 
POLUB FANPAGE TAM, GDZIE CIEPŁO:

niedziela, 12 marca 2017

To jest Malta, czyli nawet jazda autobusem może być przygodą

 Moja żona postanowiła również spisać swoje wrażenia z pobytu na Malcie. Poniższy artykuł to jej debiut na Tam, Gdzie Ciepło. Zapraszam do lektury :)

Autobus to przygoda?
Któreś razu moja przyjaciółka - na co dzień zmotoryzowana - zaczęła nasze spotkanie od rewelacji: "słuchaj, jaka przygoda! jechałam metrem!". Zamieniłam się w słuch i czekałam na opis przygody, ale okazało się, że to koniec - przejażdżka komunikacją może być przygodą samą w sobie. :) To stwierdzenie na pewno pasuje do Malty, tu jazda komunikacją oznacza przygodę - tak przynajmniej wynika z moich doświadczeń. Kiedy mój mąż jedzie sam, zwykle nic się nie dzieje. Jeśli jedziemy razem lub ja jadę sama - są przygody.

Bombowy dzień
Za pierwszym razem, gdy po małych zawirowaniach (znieść wózek po schodach, wnieść wózek po schodach), znaleźliśmy właściwy przystanek przesiadkowy, okazało się, że żadne autobusy z niego nie odjeżdżają, bo gdzieś nieopodal wybuchła bomba podłożona w samochodzie i jest chaos na całej wyspie. Nie do końca tak sobie wyobrażaliśmy naszą pierwszą podróż na spokojnej, słonecznej Malcie... Na szczęście mieliśmy spory zapas czasowy i mimo chaosu dotarliśmy do celu. Za to w drodze powrotnej spędziliśmy urocze półtorej godziny na przystanku, czekając na jakikolwiek autobus do stolicy. Wniosek: od tej pory jeździmy z nosidłem zamiast wózka i sprawdzamy czy w promieniu kilometra czy dwóch nie ma przystanków, z których jeżdżą inne autobusy - czasem szybciej jest przejść się, nawet z dzieckiem, niż czekać w nieskończoność. 

Podróż z widokiem na więzienie
Za drugim razem chaos był kontrolowany - wiedzieliśmy, że tego dnia jest maraton na wyspie, mimo to zdecydowaliśmy się na podróż, by spotkać się ze znajomymi na drugim końcu Malty. Wybraliśmy trasę w miarę nieprzecinającą biegu, z jedna przesiadką. Przesiadka wypadła nam akurat pod maltańskim więzieniem, w którym chyba tego dnia były odwiedziny - kłębił się przed nim tłum ludzi z siatkami, ciągle ktoś parkował niemal na przystanku oraz chciano mi rozjechać męża, bo stał za blisko krawężnika. Czekaliśmy na nasz autobus dobrą godzinę, więc mieliśmy sporo czasu na obserwacje. Do celu na szczęście dotarliśmy, a z powrotem jechaliśmy już bez więziennego epizodu.

Tankowanie
Hitem natomiast - i jednocześnie potwierdzeniem, że to chyba ja ściągam te przygody - była moja samodzielna podróż. Na początku martwiłam się jedynie tym, że jadę w cienkiej sukience i sweterku, a za oknem robi się coraz ciemniej, a w końcu zaczyna się ulewa. Szybko jednak przestałam się tym przejmować, ponieważ nasz kierowca oznajmił na którymś przystanku: "I think we have no fuel". Ale jak to NO FUEL?!?!  Po czym skręciliśmy gdzieś z trasy i podjechaliśmy na stację benzynową dla autobusów (chyba, nigdy wcześniej nie byłam w takim miejscu, ale było to obok zajezdni / pętli i szybko zostaliśmy zatankowani, po czym ruszyliśmy w dalszą podróż). Jeżdżę komunikacją jakieś 18 lat, ale nigdy jeszcze nie jechałam autobusem, któremu zabrakło benzyny. Aż do niedawna. :)

 Dziecko, jako towarzyski "lodołamacz"
Dodatkowo nasz synek dba, abyśmy nie nudzili się w nie tylko na przystankach, ale i w autobusach - rozsyła uśmiechy do współpasażerów albo ciągnie ich za luźno zwisające sznurki czy pomponiki, gdy tylko przez chwilę na niego nie patrzymy, co jest zwykle zaczątkiem jakiejś ciekawej konwersacji. Tym bardziej, jeśli zacznę tu zdanie od: "słuchaj jaka przygoda!", spokojnie możecie założyć, że jechałam komunikacją. :)

POLUB FANPAGE TAM, GDZIE CIEPŁO: